-

Andrzej-z-Gdanska

X Konferencja LUL w Zielonej Górze, 7 września 2024 r - część III, nieoficjalna.

W czasie konferencji można było  uzyskać darmową książkę opisującą historię i osiągnięcia „zagłębia tenisa stołowego” w Drzonkowie w ciągu 40 lat. Poniżej ciekawsze fragmenty.

40 lat minęło

Cztery dekady tenisa stołowego Zielonogórskiego Klubu Sportowego za nami. Był to okres bardzo obfity w sukcesy naszych zawodników na arenach krajowych i międzynarodowych. Zawodnicy zdobywali medale Mistrzostw Świata Juniorów, Mistrzostw Europy Juniorów oraz dziesiątki medali Mistrzostw Polski. Przez 30 sezonów nasza drużyna wy-stępowała w najwyższej klasie rozgrywkowej w kraju — ekstraklasie mężczyzn, a następ-nie w superlidze mężczyzn - zdobywając 4 tytuły wicemistrza kraju oraz 7 medali brązowych. Zawodnicy klubu startowali również w Igrzyskach Olimpijskich, najbardziej znany - Lucjan Błaszczyk, stał się ikoną polskiego tenisa stołowego. Od początków swojej działalności, po dzień dzisiejszy klub stawia na młodzież i specjalizuje się w szkoleniu naj-bardziej uzdolnionych zawodników w kraju wychowując kolejnych reprezentantów kraju. Olbrzymia w tym zasługa „Szeryfa”, czyli trenera Józefa Jagiełowicza, który przez większość lat samodzielnie kierował sekcją tenisa stołowego. Dziękuję zawodnikom, trenerom oraz tym wszystkim, którzy tworzyli i tworzą nadal historię naszego klubu. Słowa uznania i podziękowania należą się władzom samorządowym Miasta Zielona Góra, Województwa Lubuskiego, dyrekcji WOSiR w Drzonkowie oraz sponsorom - dzięki ich wsparciu może-my w profesjonalny sposób, w bardzo dobrych warunkach prowadzić swoją działalność. Cieszę się, że mogłem dołożyć swoją małą cegiełkę do tych sukcesów. Z wielkim optymizmem, patrzę na dalszą przyszłość sekcji tenisa stołowego Zielonogórskiego Klubu Sportowego. Życzę miłej lektury i zapraszam do Drzonkowa. Do zobaczenia przy „pingpongowym” stole...

Paweł Sroczyński - Prezes ZKS

Historia tenisa od Maszewskiego do Sroczyńskiego

Budowlaniec, który pokochał pingpong

Jan Maszewski (rocznik 1938)

 

Tenis stołowy był sportową miłością Jana Maszewski ego. To za jego sprawą sekcja przeniosła się do Lumelu i w sezonie 1988/89 zadebiutowała w ekstraklasie.

Jan Maszewski (urodzony 6 grudnia 1938 w Chojnicach) — to absolwent Politechniki Warszawskiej, Wydz. Budownictwa (1972). W latach 1958-1964 był pracownikiem Banku Rolnego w Człuchowie, a od 1964-1968 pracownikiem Zakładów Mechanicznych w Elblągu. Potem (1972-1978) pracował jako starszy projektant w Biurze Projektów Budownictwa Komunalnego w Zielonej Górze, a w latach 1978-1981 jako specjalista ds. kalkulacji w Zielonogórskim Przedsiębiorstwie Budowlanym Nadodrze w Zielonej Górze.

Od września 1980 w „Solidarności” był współorganizatorem Komitetu Założycielskiego „S” w ZPB Nadodrze, od grudnia 1980 pełnił funkcję wiceprzewodniczącego KZ; od września 1980 współzałożyciel, członek MKZ „S” Ziemi Lubuskiej (później MKZ „S” w Zielonej Górze). W czerwcu 1981 delegat na I WZD Regionu Zielona Góra, członek Zarządu Regionu, następnie wiceprzewodniczący ZR, odpowiedzialny za kontakty z władzami miejskimi i wojewódzkimi.

W latach 1983-1989 trenerem tenisa stołowego w Wojewódzkiej Federacji Sportu w Zielonej Górze. Jako czterdziestolatek został mistrzem województwa w tenisie stołowym.

Od 1989 na emigracji w RFN, m.in. pracownik firmy budowlanej Schad. Od 1998 na emeryturze. Mieszka we Frankfurcie nad Menem.

-           Przygodę z tenisem stołowym rozpoczął Pan od Budowlanych Zielona Góra.

-           To się zaczęło od Budowlanych i praktycznie sam to finansowałem, bo przejąłem sekcję tenisa stołowego, która praktycznie nie istniała. Grał tam wtedy m.in. Zbigniew Miński. To byli zawodnicy z mojego pokolenia. Przejąłem sekcję pracując w biurze projektów. Z początku cała sekcja Budowlanych mieściła się u mnie w samochodzie. Sprzęt i siatki też. Trenowaliśmy w Zasadniczej Szkole Budowlanej, potem trochę w Wojewódzkiej Federacji Sportu i na końcu w szkole podstawowej nr 12 przy ulicy Ogrodowej w Zielonej Górze. Zaczynaliśmy od zera, bo ze szkoły podstawowej zebrałem dzieci i rozpoczęliśmy treningi. Mieliśmy drużynę żeńską. Miałem tam cztery dziewczynki, które dobrze grały, bo walczyły o drugą ligę. Z chłopcami doszliśmy do ligi wojewódzkiej.

-           1 stycznia 1982 to historyczna data, bo wtedy sekcja Budowlanych przeszła do Drzonkowa.

Lucjan Błaszczyk

-           Tobie po drodze było z Andrzejem Grubbą, ale nie do końca z Leszkiem Kucharskim.

-           Leszek przez pewien czas był trenerem kadry. Prywatnie bardzo dobrze się dogadywaliśmy, ale gorzej było na sali tenisowej. On miał zupełnie inny pogląd na to jak ja powinienem grać. Zawsze miał kłopot z moją grą, że jest szybka i agresywna. Często powtarzał, że to jest kamikadze. Ja tłumaczyłem, że jestem tak szybki i dlaczego mam blokować z forhendu jak mogę kontrować. Potem okazało się, że to jest przyszłość tenisa stołowego. Dzięki temu miałem przewagę nad wieloma zawodnikami, że grałem bardzo szybko i agresywnie. Grałem blisko stołu, kontrowałem i to była moja silna strona. Po latach Leszek Kucharski przyznał, że jednak dobrze, że się uparłem i to była dobra droga do sukcesów.

-           Skąd ksywka „Tajfun”?

-           W Niemczech nazywano mnie „Tajfunem”, a w Polsce jako młody kadet i junior miałem ksywkę „Tyson”. Brało się to stąd, że do sauny chodziłem w szlafroku i imitowałem ruchy Mike’a Tysona. W Niemczech byłem „Tajfunem”, bo fan-club z Grenzau mówił, że nie widzieli, aby ktoś tak szybko grał.

-           Cztery razy byłeś na Igrzyskach Olimpijskich. Czy czujesz się spełnionym sportowcem?

-           Zawsze może być lepiej i chce się więcej. Medal Igrzysk Olimpijskich byłby ukoronowaniem. Byłem blisko medali w Sydney, gdzie wygrałem grupę. Ograłem wicemistrza olimpijskiego Francuza Jeana-Philippe Gatiena i w meczu o wejście do ósemki, po strasznym boju przegrałem 2:3 z Chińczykiem Kong Linghui, który triumfował w turnieju. Potem on powiedział, że to była jego najtrudniejsza gra. W deblu z Tomkiem Krzeszewskim przeszliśmy przez eliminacje grupowe i awansowaliśmy do czołowej szesnastki. W następnej rundzie trafiliśmy na Chińczyków. Prowadziliśmy 2:1, ale tego nie dowieźliśmy. Oni zostali mistrzami olimpijskimi. Na Igrzyskach w Atenach awansowaliśmy do ósemki. Ograliśmy parę nr 3 na świecie z Chuan Chih-Yuan i Chiang Peng-Lung z Tajwanu i później znów trafiliśmy na Chińczyków późniejszych zwycięzców Ma Lin - Chen Qi.

-           Które z czterech Igrzysk Olimpijskich zapamiętałeś nie tylko ze względów sportowych?

-           Sydney, bo grałem tam rewelacyjnie, a mój mecz z Gatienem oglądał miliarder Bill Gates i to z pierwszego rzędu. Po meczu przybiłem z nim „piątkę”. Moje spotkanie oglądał też znakomity bokser wagi ciężkiej George Foreman. Sala była wypełniona po brzegi. Niesamowity był turniej olimpijski w Pekinie, gdzie pó wygraniu kwalifikacji, przegrałem z późniejszym medalistą i nr 1 na świecie Chińczykiem Wang Liain. Wcześniej ograłem Czecha Petra Korbela. W Pekinie można się było przekonać jak bardzo popularny jest tenis stołowy w Chinach. Przed halą gromadziło się wiele tysięcy kibiców i to robiło olbrzymie wrażenie.

Lucjan Błaszczyk

-A kiedy podjąłeś decyzję o powrocie do Polski?

-           Kiełkowała we mnie ta decyzja. Trenerzy naszej kadry narodowej wiedzieli, że jeśli mam zdobyć medal mistrzostw Europy, to obóz przygotowawczy musi być w Drzonkowie. Po zgrupowaniach w Drzonkowie zawsze czułem się mocno naładowany. Na jednym ze zgrupowań spaliśmy w hotelu „Villa Siesta” i właściciel hotelu Leszek Wiater, zaczął mnie namawiać do powrotu do Polski. Miałem pierwszą kontuzję w życiu w Niemczech i musiałem pauzować cztery miesiące. Doszło do pewnych spięć w klubie. Szefostwo klubu dawało mi do zrozumienia, że jeżeli się nie wyleczę to nie będą chcieli ze mną przedłużyć kontraktu. 

-           Podczas Kongresu Europejskiej Unii Tenisa Stołowego (ETTU), dokonano wyboru siedmiu członków Zarządu ETTU, którzy jednocześnie są przedstawicielami Starego Kontynentu w ITTF Board of Directors. Znalazłeś się w tym gronie i to jest wielka nobilitacja, bo jesteś pierwszym Polakiem, który będzie pełnił tak ważną rolę w strukturach światowej federacji tenisa stołowego.

-           Głosowanie było tajne, ale wiem kto mógł poprzeć moją kandydaturę. To jest normalna kampania wcześniej. Jest to stanowisko o tyle prestiżowe i inne od wszystkich, że nie dość, że zasiada się w Zarządzie ETTU, to też w ITTF Board of Directors i tam - w tej światowej federacji - naszym zadaniem jest to, aby lobbować i dbać o interesy europejskiego tenisa stołowego w światowych strukturach. Wiąże się to m.in. z wybieraniem systemów gier do rozgrywek Ligi Mistrzów, mistrzostw Europy i świata, ocenianiem kandydatów i wyborem organizatorów największych światowych imprez. Kolejne zadanie Rady to tworzenie nowych turniejów w Europie i na świecie, dbanie o interesy zawodników czy organizacja sponsorów. Pomogłem w przyznaniu Polsce organizacji mistrzostw świata kadetów w Cetniewie i mistrzostw Europy w Warszawie. To jest funkcja non-profit.

 

Alfabet Lucjana Błaszczyka

zamieszczony

w „Przeglądzie Sportowym w 2011, roku

 

A jak auta

Miałem ich bardzo dużo, na pewno ponad 50. W Grenzau przez pierwsze 10 lat kontrakt gwarantował samochód z klubu. Jeździłem fordami, oplami, nissanami. Co 10 tys. km dostawałem nowe auto. Czyli w ciągu roku używałem czterech wozów. Ale nie podobało mi się to, bo nówka zawsze śmierdzi w środku chemikaliami, poza tym jak się przyzwyczaiłem do jakiegoś wozu, to musiałem go oddać. Najbardziej było mi szkoda sportowego nissana 200 SX. Gdy przyjechałem nim do Grudziądza na mecz z Niemcami, to cała nasra kadra nim jeździła. Śmigałem tym nissanem przez pół roku, bo udało mi się go przetrzymać i pokonać nim więcej niż te 10 tys. km. „A” to też anemia, która dokuczała mi przez wiele lat. Po dłuższych turniejach poziom żelaza bardzo mi spadał i musiałem robić nawet dwutygodniowe przerwy w grze. Na szczęście już od 10 lat nie mam z anemią problemów.

B jak Baildon Katowice

Pierwszy klub, w którym zarabiałem dobre pieniądze. Spędziłem tam dwa lata (1993. 95), na każdy mecz dojeżdżałem przez całą noc z Gdańska, gdzie trenowałem na co dzień W drugim sezonie w Baildonie nie przegrałem żadnego pojedynku w lidze ani w europejskich pucharach i wtedy stwierdziłem, że czas wyjechać za granicę.

C jak Chińczycy

Zabrali mi mnóstwo pieniędzy, bo w kilku turniejach stawali mi na drodze zarówno w singlu, jak i w deblu. Ale lubię Chińczyków, mam wśród nich wielu kolegów. Rywalizowałem z trzema generacjami ich reprezentantów, każda kolejna była bardziej wyluzowana i kontaktowa. Na którymś Pro Tourze brałem akurat prysznic w apartamencie. Jak zwykle drzwi z korytarza do pokoju były otwarte. Wychodzę z łazienki, patrzę, a na moim łóżku siedzi obecny mistrz olimpijski Ma Lin i przegląda polskiego „Playboya”, którego tam zostawiłem. Już nie pamiętam, kto był wtedy na okładce, ale na pewno jakaś Polka. Ma Lin tak długo oglądał tę gazetę i zachwycał się naszymi kobietami, że musiałem mu tego „Playboya” podarować, bo nie chciał wyjść.

D jak debel

Bardzo lubię gry podwójne, także miksta. W obu konkurencjach zdobyłem sporo medali mistrzostw Europy, w tym także złoty z Luksemburką Ni Xia Lian. Czuję tę grę, widzę podczas niej więcej niż przy singlu. „D” to też Drzonków, gdzie zaczęła się moja kariera. Kiedy tam przyjechałem, byłem nikim, a wyjeżdżałem jako mistrz Polski juniorów, zawodnik ekstraklasy i zwycięzca turnieju Europa Top 12 juniorów w Stambule w 1992 roku. W Drzonkowie zawsze się dobrze czułem, a teraz buduję tam dom i chcę stworzyć akademię tenisa stołowego.

E jak Els Billen

Zdobyłem z nią swój pierwszy medal mistrzostw Europy w Stuttgarcie w 1993 roku. Belgijka to była żona Jeana-Michela Saive’a. Przeciętna zawodniczka, która nigdy wcześniej ani później niczego nie zdobyła. Jednak grała lewą ręką, więc pasowała mi do gry podwójnej. Po zdobyciu medalu Els z radości wskoczyła na mnie i pocałowała, o co Saive się na mnie strasznie wściekł. Był o nią niesamowicie zazdrosny.

F jak finały

Te europejskie kojarzą mi się głównie z porażkami, bo czterokrotnie grałem w deblu o złoto ME i czterokrotnie przegrywałem. Za każdym razem z innym partnerem, więc pocieszałem chłopaków, że to na pewno moja wina.

G jak Grubba

Andrzej pełnił w moim życiu wiele ról. Byliśmy partnerami w deblu przez dwa lata, wicemistrzami Europy, pojechaliśmy na igrzyska do Atlanty. Potem został moim menedżerem, dzięki niemu wyjechałem do Niemiec. Graliśmy razem w Grenzau, później był moim trenerem. Bardzo dobrze się znaliśmy i Andrzej Grubba odcisnął ślad na moim życiu. Ale bardzo ważny dla mnie jest też trener Jerzy Grycan, któremu wiele zawdzięczam. Spotkaliśmy się, kiedy byłem kadetem. Sporo pracowaliśmy nad moją psychiką. W dużej mierze dzięki niemu nie tylko tak długo gram, ale też czerpię z tego przyjemność. Do dzisiaj mamy świetny kontakt.

I jak igrzyska olimpijskie

Byłem na czterech: w Atlancie, Sydney, Atenach i Pekinie. Najbliżej medalu byliśmy w deblu z Tomkiem Krzeszewskim w Atenach. W ćwierćfinale ulegliśmy późniejszym triumfatorom, Chińczykom Ma Lin, Chen Qi 2:4. W Sydney prowadziliśmy 2:1 i 10:3 w grze o ćwierćfinał z Chińczykami Kongiem Linghuiem i Liu Guoliangiem, którzy później zdobyli złoto. Igrzyska to stres, wysiłek, ale i wielkie przeżycie.

K jak Krzeszewskl

Mój wieloletni partner deblowy, z którym graliśmy na igrzyskach, wygraliśmy kilka Pro Tourów. Tomka znam lepiej niż własnego brata, spędziliśmy wspólnie 15 lat i wiemy o sobie wszystko. Przeżyliśmy wiele zwycięstw, porażek i mogę powiedzieć, że „Krzeszą” jest moim przyjacielem. Teraz jest trenerem kadry i dobrze sobie radzi w tej roli.

L jak Lwówek Śląski

Moje rodzinne miasto, do którego mam ogromny sentyment. Mieszkają tam moja mama, rodzina i znajomi jeszcze z piaskownicy. Przyjeżdżam tam na święta. Moja żona też pochodzi z tamtej okolicy.

M jak Marta, Maciek i Monika

Marta to moja żona, mieszkamy razem w Niemczech i mamy rocznego synka Maćka. To najważniejsze dla mnie osoby. Kiedy wracam zmordowany z treningu i nic mi się nie chce, a Maciek mnie wita, śmiejąc się do mnie, od razu nabieram nowej energii. Wkrótce zamierzamy wrócić na stałe do Polski. Natomiast Monika była moją pierwszą żoną, z którą się rozwiodłem w 2008 roku po 16 latach związku. „M” to też motywacja i mistrzostwo świata, które zawsze było moim celem. Ja nie marzyłem, żeby zostać mistrzem Polski, zawsze mierzyłem wyżej.

N jak Ni Xia Lian

Chinka z luksemburskim obywatelstwem, z którą wywalczyłem mój jedyny złoty medal mistrzostw Europy w 2002 roku. W pierwszej rundzie rywalizowaliśmy z Czechami i ona co chwilę płakała w czasie gry. Nie wiedziałem, o co chodzi, dopiero później powiedziała mi, że jest w trakcie rozwodu i walczy z mężem o prawo do opieki nad dzieckiem. Pogadaliśmy, uspokoiłem ją i rozegraliśmy bardzo dobry, zwycięski turniej. Dlatego jak teraz patrzę na młodych, którzy myślą o tym, jak tu zarobić parę złotych w polskiej lidze, to mi ich szkoda, bo skupiają się nie na tym, co powinni.

R jak rakietka

Gram deską Tibhar Powerwood i okładzinami Tibhar Speedy Spin. Rakietek miałem w życiu dużo, nigdy się do nich specjalnie nie przywiązywałem, choć znam zawodników, którzy całą karierę grali jedną deską. Dla mnie to po prostu narzędzie pracy.

T jak Tianjin

Początek mojej kariery międzynarodowej i mistrzostwa świata w tym chińskim mieście. Miałem wtedy 21 lat i w 1/8 finału pokonałem miejscowego idola, jednego z najlepszych pingpongistów lat 90. Ma Wenge, wtedy nr 2 na świecie. To była ogromna sensacja, bo jako nierozstawiony zawodnik z eliminacji awansowałem do ćwierćfinału. Później razem graliśmy w Grenzau i Ma nie mógł mi wybaczyć, że narobiłem mu wstydu w jego rodzinnym mieście. W Polsce po tych MS ogłoszono mnie następcą Grubby, co było dla mnie początkowo dużym ciężarem, ale muszę przyznać, że ten wynik otworzył mi drogę do Bundesligi i dobrych pieniędzy.

W jak Waldner

Jan-Ove to najlepszy pingpongista wszech czasów, bo utrzymywał się na szczycie przez ćwierć wieku i wygrał przez ten czas wszystko, co było do wygrania. Legenda i szalenie barwna postać. Ma 46 lat i wciąż występuje z powodzeniem w Bundeslidze. Kiedyś graliśmy turniej pokazowy w Wiesbaden i wieczorem „Waldi” rzucił hasło - jedziemy do kasyna! Było późno i wchodząc, usłyszeliśmy sygnał, że na stołach do rulety zostały jeszcze trzy rzuty. Waldner miał wtedy 10 tysięcy euro i po drugim rzucie przyleciał już do mnie pożyczyć pieniądze. To pokazuje, jaki to był hazardzista. W tych trzech ostatnich rzutach przegrał 18 tysięcy euro. Ale dług uregulował. Zresztą kiedyś zadzwonił do mnie w środku nocy z pytaniem, czy Legia ogra Wisłę, bo mu brakuje jednego meczu do zamknięcia kuponu. Był uzależniony od hazardu, potem leczył się zresztą w klinice odwykowej.

Z jak Zugbrucke Grenzau

Spędziłem w tym klubie 16 lat, to fantastyczne miejsce do uprawiania tenisa stołowego. Świetnie się tam czuję, mam umowę do 2012 roku. Grenzau leży między Kolonią i Frankfurtem, blisko lotnisk. W mieście jest największa szkoła ping-ponga w Europie, rocznie trenuje tam sześć tysięcy osób. Po powrocie do Polski chcę na wzór tamtejszej akademii stworzyć podobną szkołę w Drzonkowie.

Reprezentacja Polski: Od lewej: trener Stefan Dryszel, Tomasz Krzeszewski, Lucjan Błaszczyk i Michał Dziubański

 

Zawodnik, trener i prezes

Paweł Sroczyński

 

- Byt Pan „skazany” na tenis stołowy z racji sąsiedztwa z drzonkowskim ośrodkiem.

-           Chodziłem do szkoły podstawowej w Drzonkowie, a mieszkam w Raculi. Do wyboru była jeszcze sekcja pięcioboju nowoczesnego, ale ja postawiłem na tenis stołowy. W wieku sześciu lat rodzice przyprowadzili mnie na salę sportową do pana Józefa Jagiełowicza. Trafiłem do szkółki tenisa stołowego 35 lat temu. Spodobało mi się i wciągnęła mnie ta dyscyplina sportu i tak już zostało.

-           Sportowa przygoda od sześciolatka do zawodnika Superligi.

-           Przez dwa sezony występowałem w ekstraklasie tenisa stołowego. Udało się utrzymać drużynę w najwyższej klasie rozgrywek, bo taki był wtedy cel. Zdobyłem też kilka medali w grach podwójnych i drużynowych mistrzostw Polski juniorów i młodzieżowców. To są moje największe osiągnięcia jeśli chodzi o tenis stołowy.

-           Prowadził Pan także zespół w ekstraklasie jako trener.

-           Praca trenerska zaczęła się w 2003 roku. Pracowałem w szkole w Drzonkowie jako nauczyciel wf i miałem zajęcia szkółki w ZKS-ie. Ci pierwsi wychowankowie, z którymi zaczynałem zajęcia to byli: Kamil Trubiłowicz, Oskar Sroczyński, Daniel Jokiel i Hubert Lubin, a gdy z klubu odszedł trener Grzegorz Adamiak, to przejąłem rolę głównego szkoleniowca. Wtedy pod moją opieką byli Kamil Nalepa, Adrian Spychała i Grzegorz Felkel.

-           W Zielonej Górze w 2019 roku odbył się Festiwal Tenisa Stołowego. Na imprezę złożyły się m.in. mecze ligowe i turnieje dla młodzieży. Na terenie Wojewódzkiego Ośrodka Sportu i Rekreacji został również odsłonięty granitowy stół Lucjana Błaszczyka.

-           Najważniejszy cel imprezy to krzewienie, popularyzacja tenisa stołowego wśród dzieci i młodzieży, wychowanie poprzez sport, kształtowanie właściwych postaw.

 Tak zaczynał sportową przygodę Paweł Sroczyński

Odsłonięcie granitowego stołu Lucjana Błaszczyka upamiętniło naszego wspaniałego sportowca. Mam nadzieję, ze młodzież uczestnicząca w festiwalu  pójdzie śladami naszego mistrza i doczekamy się w niedalekiej przyszłości następców Lucjana. Stół został wykonany z granitu, a na jego stalowej siatce wycięto imię i nazwisko Lucjana Błaszczyka. Stół ustawiony w plenerze na terenie WOSIRti nie jest eksponatem, ale służy do rekrcacyjnej gry w tenisa stołowego.

 - Nie boi się Pan wyzwań, bo teraz przy szło pełnie role kierownika sekcji tenisa stołowego i prezesa ZKS.

-           Od kilku lat działam w zarządzie klubu, a od prawie trzech lat jestem prezesem ZKS. Teraz coraz mnie zajmuję się szkoleniem dzieci i młodzieży, a bardziej pozyskiwaniem pieniędzy i stwarzaniem coraz lepszych warunków do pracy z młodzieżą Trzy rzeczy, które związane są z Drzonkowem to: ZKS, WOSiR Drzonków i szkoła w Drzonkowie.

Chciałbym przypomnieć, że organizatorem konferencji w Zielonej Górze był Paweł Sroczyński, Pan Mirek i Pani Lucyna.

Po konferencji:

5 września 2010 roku przewodniczący rady miasta Adam Urbaniak odebrał z rąk biskupa diecezji zielonogórsko-gorzowskiej ks. dr. Stefana Regmunta dekret papieski ustanawiający św. Urbana Papieża patronem Zielonej Góry. Odtąd co roku odbywa się uroczysta msza święta i procesja z figurą św. Urbana I.

Patron Zielonej Góry był papieżem. W latach 222-230. Zmarł w Rzymie i został pochowany w katakumbach św. Kaliksta.

Sprawował pieczę nad właścicielami winnic, winną latoroślą, ogrodnikami, rolnikami... To do niego modlono się o dobre urodzaje. Świętemu Urbanowi liturgia zawdzięcza to, że duchowni do mszy używają kielicha i pateny ze złota lub srebra. Nic więc dziwnego, że jednym z jego atrybutów jest właśnie kielich. Inne to księga, miecz, winne grono, krucyfiks, winogrona na kartach księgi.

Na koniec napiszę o tym co było na początku, czyli jak znalazłem się w Zielonej Górze. To jest bardzo proste akurat!

Wyjechałem pociągiem o 19:30 z Gdańska i około 6:00 obudziłem się  w Zakopanem. Nareszcie została uruchomiona nowo wybudowana linia kolejowa z Krakowa do Zakopanego. Tam pobyłem kilka dni co opisałem poniżej. Następnie rano, w piątek pojechałem autobusem z Zakopanego do Krakowa. Później pojechałem pociągiem do Warszawy. Przy dworcu Warszawa Zachodnia wsiadłem do samochodu Jurka i pojechaliśmy z Marysią i Renatką do Zielonej Góry – proste, prawda?

Na późniejszą godzinę wykupiłem bilet na pociąg, żeby zdążyć się przesiąść z autobusu. Już  w Krakowie poznałem skutki „specyficznej teorii względności” w zakresie czasu. Otóż, już w Krakowie, im bliżej było do dworca autobusowego/kolejowego tym szybciej biegł czas. Kierowca autobusu dokonywał cudów zręczności, żeby zdążyć na czas. Raz jechał bus pasem, ale gdy stał tam autobus miejski na przystanku, jednym ruchem kierownicy zjeżdżał na normalny pas. Mimo to nie zmieścił się w czasie rozkładowym. Jednak spóźnienie było na tyle nieduże, że zdążyłem wsiąść do pociągu zanim odjechałby beze mnie.

W ubiegłym roku zaplanowałem sobie zdobycie Świnicy w Tatrach Polskich. Co prawda nie jestem już w wieku, w którym chodzi się w góry, ale cóż począć. Kiedy byłem młodszy miałem więcej pracy i obowiązków i ten plan  przesuwał  się coraz niżej w hierarchii.

Tym razem, żeby sobie ułatwić zadanie wjechałem kolejką linową na Kasprowy Wierch i z tej odległości i wysokości podjąłem wyprawę.

Kasprowy Wierch 1987 m n.m.p. – Świnica, 2301 m n.p.m.: 2h 05min 3,2km suma podejść 490m suma zejść: 178m; powrót: 1h 40min.

Nie jest to może wielki wyczyn, ale gdy znalazłem się na przełęczy świnickiej okazało się, że jestem za słaby i nie będę ryzykował wejścia, chociaż jak widać na zdjęciu szczyt malował się okazale i nie tak strasznie. Jednak zdjęcie nie oddaje skali ponieważ nie ma dla porównania żadnego człowieka.

W tym roku we wrześniu postanowiłem ponowić próbę.

Wg trzech różnych prognoz pogody w tym tygodniu przez cały tydzień miało być słonecznie od rana do wieczora. Pierwszego dnia trochę mnie zdziwił fakt, że między 12:30 a 13:30 padał dosyć obfity deszcz, który tak jak niespodziewanie się zaczął tak niespodziewanie się skończył jakby nigdy go nie było. Sprytne prognozy pogody coś tam zaczęły pokazywać w smartfonie, ale dopiero jak deszcz zaczął padać.

Na drugi dzień prognoza miała być słoneczna przez cały dzień. Poszedłem w góry. Doszedłem do przełęczy świnickiej jak w ubiegłym roku i zacząłem się zastanawiać. Okazuje się, że nie było z mojej strony  żadnego sprzeciwu. Siedząc na przełęczy usłyszałem głośną rozmowę pary turystów. Żona powiedziała do męża, żeby ustawił się przy słupku z napisem :przełęcz świnicka”. Wykonała zdjęcie, a mąż chyba zapytał czy idziemy na Świnicę? Z odpowiedzi żony dowiedziałem się, że o tej porze nie wchodzi się na Świnicę. Żona poprosiła męża o jakieś wafelki i chyba poszli spowrotem. Ja chwilę myślałem cóż to może znaczyć. Rozejrzałem się po niebie, na którym pojawiły się odległe kłębki małych, i niegroźnych białych chmurek. Poszedłem w górę. W trakcie wspinania odpocząłem chwilę i w trakcie jakaś pani pytała mnie czy daleko do szczytu. Nie znałem odpowiedzi, ale ktoś przechodzący obok nas powiedział, że raczej niedaleko. Pod samym szczytem są jakieś łańcuchy, które mogą stanowić pewną trudność. Wskutek takich informacji, które okazały się całkowicie błędne, postanowiłem iść dalej.  Łańcuchów było o wiele więcej.

Takich miejsc było osiem jak widać na mapce. Ciągi łańcuchów są oznaczone „drabinkami”. W każdym miejscu z łańcuchami był ciąg złożony z kilku łańcuchów, które co jakiś czas były zakotwione w skale. Obecnie łańcuchy są ze stali nierdzewnej i o większych oczkach dających łatwiejszy uchwyt ręką. Ja szedłem wspierając się kijkami, które zapewniają mi stabilne chodzenie. Wszak cztery nogi to nie dwie. Trochę za to przeszkadzały we wspinaniu się po łańcuchach. Na szczęście jakoś poradziłem sobie wykorzystując dodatkowo wykute czasami w skale miejsca na czubki butów. Trzeba je było jednak znaleźć albo zaadaptować istniejące miejsca.

Żleb Blatona – pierwsze łańcuchy

 

Skręt w lewo przez skały

 

Skalne Wrótka

 

Ostatni zakręt

 

Szczyt Świnicy

Pod samym szczytem okazało się, że ilość miejsc na samym szycie jest za mała, żeby wszyscy, którzy chcą tam wejść znaleźli bezpieczne miejsce. W końcu jednak doszedłem do samego szczytu. Odpocząłem, a potem rozejrzałem się po niepowtarzalnych widokach we wszystkich kierunkach. Zdjęć nie robiłem za dużo, bo aparat fotograficzny jest ciężki, a jest sporo pięknych zdjęć w internecie. W pewnym momencie ktoś powiedział, że zaczyna kropić. Nagle się zachmurzyło, ale chmury były wyjątkowo wysoko. Było cicho i spokojnie – jak przed burzą. Założyłem kurtkę na siebie tak, żeby zakrywała przy okazji plecak. Niestety nie chciało mi się założyć nieprzemakalnych spodni. Jak się potem okazało był to duży błąd. Zaczął padać deszcz, a potem grad. Góra zasłaniała wiatr, który zaczął za chwilę wiać. Od czasu do czasu gdzieś słychać było pioruny. Skały od razu stały się mokre od wody. Na szczęście powierzchnia skał była przeważnie porowata i skały nie były śliskie. Gorzej było z łańcuchami, które stały się mokre i ręce co jakiś czas ślizgały się po nich. Na szczęście zejście w dół nie wymaga tyle siły przy schodzeniu. Jedynie trzeba uważać gdzie postawić nogi. Padający deszcz zmoczył całkowicie spodnie i woda zaczęła wpływać do butów. Zrobiło się zimno i ciemno. Na całe szczęście szlak jest w stosunku do innych bardzo dobrze oznakowany i nie problemu ze zbłądzeniem w miejsce, z którego trudno jest potem wydostać się. W końcu znalazłem się spowrotem na przełęczy świnickiej. Dopiero teraz zobaczyłem jak daleko majaczy stacja górna kolejki na Kasprowy Wierch. Trochę się przestraszyłem, bo została mi godzina drogi w takich warunkach i do tego pokonanie dwóch niewielkich szczytów. Na całe szczęście dotarłem do celu. Jakieś 200 metrów przed stacją przestał padać deszcz, który jednak nie pomógł mi i  nie zaszkodził. Po drodze już na prostym odcinku przewróciłem się tylko raz, kiedy chciałem minąć szlak i wszedłem w grupę okrągłych kamyków w wodzie, które zadziały jak kulki od łożyska kulkowego – zaczęły się toczyć.

Po godzinie zjechałem na dół kolejką do Kuźnic gdzie już nie było śladu po deszczu. Co ciekawe do końca tygodnia nie było więcej takiej sytuacji z nieplanowanym deszczem.

http://natatry.pl/tatry-wysokie/okolice-hali-gasienicowej/na-swinice-przez-liliowe

Poprzednie relacje z  LUL w Zielonej Górze:

https://andrzej-z-gdanska.szkolanawigatorow.pl/konferencja-lul-w-zielonej-gorze-7-wrzesnia-2024-r

https://andrzej-z-gdanska.szkolanawigatorow.pl/konferencja-lul-w-zielonej-gorze-7-wrzesnia-2024-r-czesc-ii



tagi: zielona góra  lul  zakopane  lucjan błaszczyk  tenis stołowy  paweł sroczyński  świnica 

Andrzej-z-Gdanska
24 września 2024 16:25
7     847    9 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Paris @Andrzej-z-Gdanska
24 września 2024 20:10

Wspaniala  relacja...

...  i  z  Zielonej  Gory  i  z  wysokich,  pieknych,  polskich  Tater  !!!

 

Musze  przyznac  -  sadzac  po  fotkach,  ze  to  jest  cos  zupelnie  innego  niz  relacje  @Ojca  Dyrektora  z  Karpat  ukrainskich.  No  i  oczywiscie  moje  wyobrazenie  Twojej  wedrowki  -  w  swietle  Twoich  ,,relacji,,  podczas  podrozy  autem  do  ZZ  -  calkowicie  sie  rozjechaly.  Poraz  kolejny  utwierdzilam  sie  w  przekonaniu,  ze  jednak  lazenie  po  gorach  to  ,,nie  moje  klimaty,,...  choc  UWIELBIAM  gorskie  panoramy  i  wiem,  ze  sa  one  SPEKTAKULARNIE  PIEKNE.

 

A  konferencja  w  Zielonej  Gorze...

...  coz,  pozostaly  tylko  PIEKNE  wspomnienia,  wielka  radosc  z  zobaczenia  i  doswiadczenia  tego  wszystkiego,  co  tam  sie  zadzialo  przez  te  2  dni  wrzesniowe...  i  naturalnie  WIELKI  NIEDOSYT  !!!

Juz  wiem,  ze  -  jak  Pan  Bog  dopusci  -  to  w  przyszlym  roku  ZNOWU  przyjade  na  konferencje  do  ZZ,  ale  juz  postaram  sie  zagoscic  znacznie  dluzej  -  bo  nie  wyobrazam  sobie  zeby  ,,winobrania,,  zabraklo.  Po  prostu  ZAUROCZYLA  mnie  swoim  pieknem  Zielona  Gora,  a  takze  jej  najblizsza  okolica  -  nie  wspominam  o  rewelacyjnym  Drzonkowie  bo  to  absolutnie  inna  bajka.

No  i  w  koncu  -  wspaniali,  rzutcy,  mlodzi  ludzie,  ktorzy  chca  cos  zrobic  i  zostawic  po  sobie  jakis  ,,slad,,...  i  daj  im  Boze  jak  najlepiej.

Co  wiecej,  niektorych  z  tych  ludzi  spotkam  w  Kurozwekach,  na  najblizszej  konferencji  -  juz  za  NIECALE  2  tygodnie,  z  czego  sie  ogromnie  ciesze...  i  wprost  NIE  MOGE  DOCZEKAC  !!!

 

Jeszcze  raz  dziekuje  pieknie  za  te  wszystkie  relacje,...  a  zatem,  Andrzejku,  do  ponownego,  milego  zobaczenia  w  Kurozwekach.  Pozdrawiam  Cie  bardzo  serdecznie,

        

zaloguj się by móc komentować

Andrzej-z-Gdanska @Paris 24 września 2024 20:10
25 września 2024 09:29

Dzięki za dobre słowo. ;)

Fajnie było, ale się skończyło. ;(

Okazało się, że w Zielonej Górze jest sporo sympatycznych ludzi!

zaloguj się by móc komentować

Aleksandra @Andrzej-z-Gdanska
25 września 2024 12:56

Panie Andrzeju,

Serdeczne dzięki za wszystkie relacje!

Konferencja w Zielonej Górze była rewelacyjna! Świetna organizacja, piękne miejsce, i - przede wszystkim - ludzie.  

Nigdy nie byłam w tym przepięknym mieście, od kilku lat planowałam tam pojechać, więc uznałam, że lepszego czasu nie będzie:) 

Piękna starówka, urzekające "Bachusiki" tu i ówdzie, Filharmonia z ciekawym programem.

W drodze z Palmiarni (też ciekawa) spotkałam pana Pawła, o którego osiągnięciach wiem - dzięki tej notce - więcej, i za to też dziękuję! Pan Paweł szedł z towarzystwem na zapowiadana kolację (zrezygnowałam, bo powrotny pociąg o barbarzyńsko wczesnej porze); na pożegnanie wręczył mi butelkę rose z winnicy "Pod Lubuskim Slońcem" pani Bożeny Schabikowskiej; wino czeka na stosowną okazję:) Ten miły gest Organizatora bardzo mnie wzruszył. Jeszcze raz - bardzo dziękuję!!! 

Zabrałam zatem ze sobą trochę zielonogórskiego słońca w butelce jak list z czasu przed powodzią... Mam nadzieję, że przepiękne tereny - także Dolnego Śląska - i ich mieszkańcy jakoś się z tej strasznej klęski podniosą.  

I jeszcze coś - w Muzeum Ziemi Lubuskiej w przeddzień konferencji trafiłam przypadkiem na wernisaż wystawy ś. p. Juliusza Joniaka, urodzonego we Lwowie krakowskiego malarza, którego obrazy przechowywane w domu udostępniła żona artysty - i chyba była to unikalna możliwość poznania jego tworczości, specjalnie nie promowanej w galeriach czy muzeach, a obrazy są świetne! Podobal mi się zwłaszcza "dialog" z Dama z Łasiczką czy widok na Tag - z perspektywy, z jakiej ogladał go El Greco z góry, ze swego domu - to miejsce w Toledo, poza oczywiście Katedrą, chyba najbardziej warto zobaczyć - i - jeśli się uda, porównać nie tylko z widokami malowanymi przez toledańskiego mistrza, ale i z obrazem pana Juliusza. Mnie się - kilka lat temu - akurat trafiły mroczne ElGrecowskie chmury nad doliną - myślę, że Juliusz Joniak doświadczył czegoś podobnego - tak odczytałam jego obraz. No i oczywiście - nawiązania do Goyi, eksponowanego w Prado, ale to akurat podkreślała kuratorka, więc nie moje odkrycie:)

Szkoda że wczesniej nie wiedziałam o istnieniu tak interesującego polskiego twórcy... 

Cóż, taki kamyczek do dyskusji pod Coryllusowymi notkami o znawcach i promotorach sztuki:) 

zaloguj się by móc komentować

Paris @Andrzej-z-Gdanska 25 września 2024 09:29
25 września 2024 13:09

Tak,...

...  wszystko  co  fajne  szybko  sie  konczy,...  ale  -  jak  zawsze  -  Pan  Bog  dobrze  to  wymyslil,  bo  z  nadmiaru  fajnosci  czesto-gesto  sa  klopoty  !!!

 

Ale  szczesliwie  powtorki  mozna  robic,...  wiec  dalej  moze  byc  jeszcze  fajniej.  

zaloguj się by móc komentować

Andrzej-z-Gdanska @Aleksandra 25 września 2024 12:56
25 września 2024 16:45

Proszę bardzo.

Będzie do czego wracać.

zaloguj się by móc komentować

MarekBielany @Andrzej-z-Gdanska
25 września 2024 21:43

Dobre. 

Dziękuję za odświeżanie. 

 

:) 

 

Pamięci. 

 

 

zaloguj się by móc komentować

Andrzej-z-Gdanska @MarekBielany 25 września 2024 21:43
26 września 2024 08:39

Proszę bardzo. ;)

Trudno zgadnąć co "odświeżyłem", bo kilka tematów poruszyłem, ale zawsze miło być w czymś pomocnym. ;)

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować